Ledwo co z gór wróciłam, a już grypa powaliła mnie z nóg. Ale nie poleżałam długo w łóżku , bo moja rodzinka postanowiła mi w chorowaniu potowarzyszyć, wiec jak tylko tyle o ile wróciłam do żywych, to przejęłam role pielęgniarki- biegałam z herbatkami, soczkami, syropkami, tabletkami itp itd. Kolejną nieprzyjemną strona chorowania był kompletny brak weny drutowej, a nawet jak by się wena pojawiła, to ani siły ,ani czasu na dzierganie nie było.
Ale przestawiam Wam komplecik, który wykończyłam w drodze do Austrii- kolejny punkt z
wyzwania Maknety. Do kompletu należą czapka, przedstawiana już poprzednio, rękawiczki i skarpetka na komórkę. Dzięki tej skarpetce byłam jedna z niewielu osób na stoku, której komórka nie wyłączyła się od mrozu.
Całość wykonana z limy dropsa- po około 2 kłębki szarej i blado różowej, na drutach 5,5 i szydełku tunezyjskim tej samej grubości.
Teraz zabieram się za lutowa czapkę- miesiąc prawie minął, a ja jeszcze nawet koncepcji zbyt nie mam.
Jakby ktoś się dziwił znikającymi postami- moja dwuletnia córcia właśnie podstępnie skasowała mi na komórce, to co ja napisałam i opublikowałam na komputerze. Hacker mi rośnie....